Tak czy inaczej, Ludwika Sempolińskiego wolno uważać za ostatniego warszawskiego „bon vivanta”, ostatniego bywalca ogródków, ostatniego obywatela miasta, który potrafi nosić tużurek, tańczyć walca, robić oko do dam, jeździć wytwornie dorożką, wtrącać dla elegancji francuskie wyrazy. Proszę, pan Ludwik nie włożył dziś lakierków i szarego cylindra, stało się to zapewne wskutek pośpiechu, który towarzyszy zawsze aktorowi, kiedy biegnie do kawiarni. Teraz poprawia węzeł krawata na zasadzie nerwowego tiku, strzepuje pyłek z klapy modnej marynarki o prostych ramionach. Czyni to jednak w konwencji dziewiętnastowiecznej; wszyscy obecni na sali kawiarni Nowy Świat, w której aktor tak chętnie przesiaduje.